Art-B

Życie przed Art-B

c59bcigani-front-okc582adki-300-dpi.jpg

Fragmenty z książki Scigani – rozmowa Piotra Pytlakowskiego z Bogusławem Bagsikiem i Andrzejem Gąsiorowskim” (2015)

ŻYCIE PRZED ART-B

Uporządkujmy pana biografię, żeby wyjaśnić te wszystkie powiązania protestancko-żydowskie, które przewijają się od początku opowieści. Na świat zawitał pan w Wałbrzychu?

Nie, po drodze do Wałbrzycha. W Nysie.

Skąd ta droga wiodła?

Rodzice mojej mamy przeżyli wojnę na Wołyniu. Byli polskimi obszarnikami. Ród dziadka pochodził ze starej polskiej szlachty, która brała również udział w 1675 w obronie Trembowli po upadku Kamieńca Podolskiego, gdzie wraz z załogą 80 żołnierzy i 200 mieszczan obronili gród przed 10 tysiącami Turków. W 1939 był ułanem w armii polskiej. W 1941 większą część rodziny zesłano na Syberię, ale mamy i jej rodziców Sowieci nie zdążyli wywieźć, bo Niemcy weszli do ZSRR. Przeżyli wszystkie epizody rzezi wołyńskiej. Podczas wojny dziadek był polskim partyzantem. Po wojnie zostali przewiezieni na tak zwane ziemie odzyskane, czyli na Dolny Śląsk. Tam mój dziadek dostał gospodarstwo rolne. Potem wyjechali do spalonego wojną Wrocławia. Jego dzieci nie mogły studiować w tych czasach ze względu na „pańskie” pochodzenie rodziców, oraz jego anty-komunistyczne nastawienie. On i cała jego rodzina byli gorliwymi Katolikami. Babcia i cała jej rodzina – gorliwymi Zielonoświątkowcami – zupełnie nowej denominacji w tamtych czasach.

A pana ojciec skąd wędrował?

Rodzina taty pochodziła z Kujaw, z okolic Włocławka. Tam od stuleci żył cały ród Gąsiorowskich – zapewne jeszcze od czasów bitwy pod Grunwaldem. Byli to bardzo radykalni katolicy, W okresie międzywojennym dziadek stał się komunistą. Najpierw służył jako szwoleżer w armii carskiej, potem jak już Polska była Polską, to z powodu przekonań komunistycznych nie chciał iść na bolszewików. Miał nawet za tę odmowę wyrok śmierci. Nie wiem, dlaczego go nie rozstrzelali. On zawsze mówił, że tylko zdechłe ryby płyną z prądem i całe życie płynął pod prąd. Potem wyjechał do Francji za pracą i pracował w kopalni węgla. I nagle przestał być komunistą, zmienił światopogląd i nawrócił się na religię chrześcijańską, bo wcześniej był ateistą i stał się, najpierw adwentystą, a potem zielonoświątkowcem.  Wrócił do Polski już jako osoba głęboko wierząca, za co z kolei po wojnie przez komunistów bywał regularnie wsadzany do więzienia, bo zielonoświątkowcy byli wtedy podejrzewani o „ideologiczna działalność wywrotową na rzecz zachodniego imperializmu” i wszystko co najgorsze. Ale dziadek i tak głosił Ewangelię. Założył wiele zborów na Górnym Śląsku. Był pastorem przez ponad 40 lat.

Jak przetrwał wojnę?

Po powrocie z Francji zamieszkał w pobliżu Sosnowca i znalazł pracę, jako górnik. Wybuchła wojna i Niemcy wywieźli go na roboty przymusowe do miasteczka Minden. Pracował w obozie pracy przy przeładunku rudy żelaza. Miał szczęście, bo właściciel tej fabryki polubił go i uratował mu w zasadzie życie. Dawał mu lżejszą pracę i  wyższe racje żywności, ściągnął do Minden, moją babcię. Przyjechała z dwójką dzieci, czyli także z moim tatą. Wyzwolili ich Amerykanie i zrobili tego niemieckiego właściciela burmistrzem Minden, bo, jak sądzę, musiał mieć na koncie więcej dobrych uczynków, niż wyłącznie pomaganie mojemu dziadkowi. Taki lokalny Schindler. Rodzice opowiadali mi, że między dziadkami, a tym Niemcem wywiązała się przyjaźń, do tego stopnia, że jak się żegnali, bo dziadkowie zdecydowali wracać do Polski, to chcieli adoptować całą moją rodzinę. Dziadek mógł tam zostać, albo wyjechać dalej na zachód, ale był patriotą i mówił, że musi wracać do kraju. W Zagórzu pod Sosnowcem mieszkali z babcią do końca życia. Byli zgodnym małżeństwem. Dostali od prezydenta Kwaśniewskiego medal za 50-lecie pożycia małżeńskiego.

Pana ojciec pochodzi więc z Zagłębia?

Tam się wychował. Studiował na politechnice, został inżynierem ze specjalizacją:  chemik przemysłu spożywczego. Po studiach oddelegowano go na ziemie odzyskane, żeby przywracał do życia poniemieckie browary. Po drodze poznał moją mamę, pobrali się. Urodziłem się w 1959 r. i wylądowaliśmy w Wałbrzychu. Przez pierwsze 6 lat mieszkaliśmy w służbówce przy browarze.  Ojciec był główny technologiem i zastępcą dyrektora w Wałbrzyskich Zakładach Piwowarskich, a potem wałbrzyskim szefem ówczesnej sieci handlowej Powszechnej Spółdzielni Spożywców „Społem”.

Wczesne dzieciństwo w zapachu piwa? 

Pamiętam ten zapach, podobno dobre piwo tam warzono. To był bardzo fajny okres w moim życiu, bo jako dziecko znałem technologię produkcji piwa. Wie pan, ja w tamtych czasach nic poza Wałbrzychem nie widziałem. To był mój cały świat. Z bliska człowiek nie dostrzega wielu rzeczy, nie pojmuje znaczeń. Po latach już z Izraela odkryłem inny Wałbrzych, którego wcześniej nie dostrzegałem.

Co Pan odkrył?

Przedziwną historię Dolnego Śląska, kompleksu Riese  – największego projektu górniczo-budowlanego hitlerowskich Niemiec rozpoczętego i niedokończonego w Górach Sowich, oraz na zamku Książ i pod nim, historie stwarzania broni atomowej przez Nazistów, losy osławionego „złotego pociągu” który spoczywa niecałe trzy kilometry od miejsca w którym mieszkałem, historię okolicznych miast i miasteczek do których docierałem kiedyś jako lekarz z pogotowia ratunkowego, czy w celach rekreacyjnych jeżdżąc na nartach, ukryte historie z obozu koncentracyjnego Gross Rozen z losem 10,000 więźniów głownie naukowców których nagle „zdjęto” z ewidencji, kopalnie uranu z którego Sowieci stwarzali pierwsze bomby atomowe, i tragiczne losy 17 tysięcy więźniów – członków organizacji takich jak Wolność i Niepodległość – których niektórych pracujących jako górników leczyłem gdy byłem lekarzem zakładowym w kopalniach, tunele pod miastem, fascynująca historia zamku Książ. Odkryłem, że Dolny Śląsk, a zwłaszcza Wałbrzych i okolica, to była największa koncentracja żydowskich przesiedleńców po wojnie. Była dyrektywa Stalina, żeby mniejszości narodowe w jakiś sposób tam grupować w różnych miejscach i wszyscy, którzy byli przesiedleni i mieli pochodzenie żydowskie, byli kierowani na Dolny Śląsk. Większość organizacji żydowskich, które później działały w Izraelu, miały swoje korzenie właśnie w tamtych stronach, o czym ja wcześniej nie miałem zielonego pojęcia. Jako dziecko nie wiedziałem, kto to jest Żyd, czym się różni od Polaka, bo po prostu tych tematów wtedy nie było. Później jak się znalazłem w Izraelu, stwierdziłem, że różni wysocy urzędnicy w różnych organizacjach rządowych i pozarządowych mają korzenie z tamtych stron. Była to dla mnie miła niespodzianka, bo to były przecież moje strony.

W Izraelu Pan, nazwijmy tak, przesiedleniec z Wałbrzycha, poznał innych przesiedleńców z tego regionu. 

I to mi dało duży kapitał sympatii, którego się nie spodziewałem. Nie wiedziałem z początku skąd to się bierze, ale po prostu zostałem potraktowany jako swój wśród obcych. A przyjechałem z Polski, gdzie potraktowano mnie odwrotnie – jako obcego wśród swoich.

W Wałbrzychu było więcej nieswoich. Osiedlano tam komunistów greckich i polskich repatriantów wracających z Francji i z Belgii, ale też osoby podejrzane politycznie. 

Też. To było takie miejsce zrzutów wszystkich trudnych elementów, które ideologicznie byłyby trudne do opanowania w innych miejscach. Wałbrzych to było górnictwo oraz przemysł ciężki i musieli pracować ponad siły w przemyśle ciężkim. Władzy wydawało się, że tacy nie spiskują, bo są zatyrani.  Ale nawet najcięższa robota nie pozbawiała ludzi możliwości niezależnego myślenia. Bunt nie wybuchał gwałtownie, ale tlił się nieustannie. W liceum założyliśmy kabaret znany z ostrej politycznej satyry – na wzór kabaretu „Tej” z Poznania. Prawie wszystkich nauczycieli z mojego liceum w pierwszym dniu stanu wojennego internowano za poglądy i działalność polityczną.

A Pan już wtedy miał jakieś poglądy polityczne?

Departament IV MSW utworzony w 1962 roku zajmował się walką z wrogą „antypaństwową” działalnością kościołów i związków wyznaniowych, ewidencjonowaniem i dokumentowaniem m.in. działalności kleru katolickiego i innych wyznań. Wyznania nierzymskokatolickie – centrale tych Kościołów i związki wyznaniowe podlegały działaniom operacyjnym Wydziału III  mającego na celu rozpoznanie ich orientacji i działań społeczno-politycznych. W latach 50-tych liderzy mojego kościoła, w tym mój dziadek byli wielokrotnie aresztowani za wiarę. Moi rodzice natomiast nigdy nie byli bezpośrednio prześladowani. To wszystko wtedy rzutowało na kształtowanie się moich poglądów politycznych. W szkole średniej byłem bardzo aktywnym członkiem protestanckich społeczności, czyli moje problemy były inne niż rówieśników. Protestanci byli wtedy grupą podejrzaną, jako mająca  silne powiązania ze światem zachodnim, głównie z Ameryką i Niemcami. Później się dowiedziałem, że polskie władze wietrzyły zagrożenie ze strony protestantów, bo zakładały, że to jakaś tajna rezydentura CIA. No i tak przez przypadek znalazłem się w tyglu konfliktów ideologicznych, nie zdając sobie z tego sprawy. Bardziej mnie interesowała realizacja mojego programu życia niż kto rządzi. Wychodziłem z założenia, że na to kto rządzi, to ja nie mam wpływu.

Czy młody zielonoświątkowiec, jak jest licealistą, też biega za dziewczynami, podrywa je, chodzi z kolegami na piłkę nożną i wpada na piwo?

Oczywiście że biega za dziewczynami. Gra w piłkę nożną i wpada na piwo. Ale w tamtym czasie była moda na nadużywanie alkoholu przy każdej możliwej okazji, a ja po prostu nie piłem.

Nigdy Pan nie pił?

Okazjonalnie czasem, ale takie rytualne upijanie się nie było dla mnie.

To znaczy, że  był Pan samotnym nastolatkiem? 

Nie. Rówieśnicy przyjęli, że mam taki styl i nie było z tego powodu żadnych scysji. Zrozumieli, że ja się wolę uczyć, wolę się zajmować muzyką, żyć swoim życiem. Zawsze miałem szerokie grono bliskich przyjaciół z którymi doskonale się rozumieliśmy. Wcześniej, w podstawówce miałem inne problemy natury, nazwijmy to, egzystencjonalnej. Osiedle w którym mieszkałem szybko się rozrastało. Sprowadzali się różni ludzie, a ich dzieciaki próbowały przetrwać tworząc zwalczające się nawzajem grupy.

Gangi młodocianych? Wstąpił pan do gangu?

To była wojna młodocianych gangów, ale z żadnym się nie utożsamiałem, bywałem raczej ofiarą tych zmagań. Żeby się bezpiecznie dostać do domu ze szkoły musiałem się nieźle nagimnastykować. Poza tym ja już w wieku 4 lat zaliczyłem epizod gangsterski.

Bawił się pan w policjantów i złodziei? 

Przy browarze po sąsiedztwie była grupa dzieciaków takich trochę starszych, no i bawiłem się z nimi w sąsiednim parku w Indian i w kowbojów. W parku górnicy zawsze po wypłacie pili alkohol i potem sobie spali na trawie, a marynarki wisiały na gałęzi. Starsi koledzy wyznaczyli mi zadanie zwiadowcy. Miałem wyciągać z tych marynarek portfele. Jak znalazłem portfel, to potem wszyscy szliśmy do domu towarowego na zakup. Mi koledzy kupowali słodycze, a sobie robili poważniejsze zakupy.

Wydało się?

Oczywiście. W gazetach napisano o obrabowaniu górników, w całym Wałbrzychu huczało. A moi rodzice domyślili się, co chodzi, bo zauważyli, że przyniosłem do domu słodycze, a przecież oni mi pieniędzy nie dali. No i tata dzwoni do szefa milicji w Wałbrzychu i mówi, słuchaj, ja wiem, kto to zrobił. Kto? Mój syn. Żartujesz?! No i jakoś tam się dogadali i odegrali akcję, że przyjeżdża milicja i mówią do mnie, że mnie biorą do więzienia, ja oczywiście w płacz. Tata mówi, że jak się kradło, to trzeba iść siedzieć.

Ale siedzieć Pan nie poszedł?

W zawieszeniu mi dali karę. Miałem zakaz bawienia się z tamtymi chłopakami i zakaz oglądania dobranocki w telewizji. Kara karą, ale sam fakt kontaktu z organami ścigania był dla mnie przerażający. Dla moich rodziców było jasne, że jak się coś zrobi, to trzeba za to odpowiadać.  Jest przyczyna i muszą być konsekwencje.

A potem został Pan ofiarą wojny gangów. Łupili Pana? Młody, wyskakuj z kasy? 

Nie miałem kasy. Nikt nie miał i nie chodziło o rabunek, ale żeby przeciwnika poturbować, poczuć smak zwycięstwa. Tworzyły się grupy uliczne, chłopaki z jednego bloku, przeciwko chłopakom z drugiego. Jedna strona osiedla zwalczała drugą stronę. Aby przetrwać bez szwanku wyrobiłem w sobie zmysł integracji grupowej. Próbowałem zdobyć szacunek wśród chłopaków, ale nie na zasadzie siłowej, bo w tej kategorii byłem bez szans.

I udało się?

Tak.

Został Pan przywódcą swojej części ulicy?

Jeśli chodzi o moje podwórko, to byłem w establishmencie, czyli w gronie decyzyjnym.

Czym zdobył Pan posłuch?

Właśnie nie wiem, jakoś tak samo przyszło.

Wrodzona charyzma?

Chyba coś w tym rodzaju. No i trochę pomogła mi mama. Pamiętam, że kiedy na początku za każdym razem przychodziłem ze szkoły poobijany, matka wzięła się na sposób. Zorganizowała ciepłe lody, to bita śmietana, oblana twardą czekoladą za zewnątrz, wtedy to był rarytas i rozdała wszystkim na podwórku. Oni nie wiedzieli o co chodzi.

Ciepłymi lodami przełamała lody?

Zostałem wkupiony w to środowisko, miałem mądrą matkę. Na początku rówieśnicy traktowali mnie jako innego, stąd był konflikt.  Nie chodziłem do kościoła katolickiego, jak oni, czyli byłem inny. Każdy w wieku kilku, czy kilkunastu lat, bardziej czy mniej inny, jest zawsze narażony na wrogie traktowanie. A potem pojawiają się ciepłe lody i agresja zanika. Inny? Niech mu będzie. Czy jest protestantem, czy Cyganem, czy Żydem, ale to jest nasz człowiek.

Pana ojciec już wtedy był pastorem?

Tak, od samego przyjazdu do Wałbrzycha był pastorem i to było dla niego najważniejsze posłannictwo. Był też dyrektorem w browarze i prezesem „Społem”, co władze denerwowało, bo nie należał do Partii PZPR. Zaproponowano więc kompromisowe rozwiązanie. Do partii nie musi należeć, ale niech przynajmniej tym pastorem nie będzie. Nie zgodził się. Miał swoje zdanie, swój światopogląd i nie zbaczał na boki. Pełnił swoje pastorskie powołanie przez 40 lat. Jak jego ojciec.

Być synem pastora, to chyba niełatwe. Koledzy lali pana za protestantyzm?

Nie. Uznali, że jestem jakimś innowiercą i pogodzili się z tym. Trochę ich dziwiło, jak można być legalnym synem księdza, ale jakoś to po swojemu zrozumieli. Bardziej chyba przeszkadzały im grupy Świadków Jehowy, z powodu pewnej natarczywości tego środowiska. W pewnym momencie zielonoświątkowców łączono z tamtymi i musiałem sporo się natrudzić, żeby uświadomić kolegów, że my jesteśmy inni. Świat wokół nas miał dużo więcej barw, z czego nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy. To był tygiel, gdzie mieszało się wszystko. Żyliśmy w ultra żydowskim zagłębiu intelektu i przyszłych służb Izraela, obok ultra katolicka wspólnota i ultra ateistyczna, bo ci wszyscy repatrianci z Belgii i Francji to byli po prostu prawdziwi komuniści, którzy nie wierzyli w żadnego Boga, tylko w Marksa, Engelsa i Lenina.

W Polsce był to czas zejścia do podziemia Solidarności, ruchu, który dał Polakom nadzieje na zmiany, ale władza szybko te oczekiwania zgasiła. Należał Pan do tego związku, albo do Niezależnego Zrzeszenia Studentów? 

Jak się dostałem na studia, to byłem jedną z niewielu osób, która się nie zapisała do SZSP, czyli Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. W 1980 r. powstało Niezależne Zrzeszenie Studentów i zauważyłem, że cały aktyw SZSP stał się aktywem związków niezależnych, więc mnie to tak średnio zainteresowało. Trochę jak mój dziadek zostałem niezależnym indywidualistą i jako jedyny z grupy nie zapisałem się do nowej organizacji studenckiej, bo nie mam zaufania do ludzi, którzy nie traktują poważnie podejścia do własnego światopoglądu. Wolałem stać z boku.

Może odwagi zabrakło?

Odwaga polega na umiejętności podjęcia dobrej decyzji mimo niesprzyjających uwarunkowań, zarówno wewnętrznych jak i zewnętrznych, czyni zdolnym do stawienia czoła próbom i narażenia się na nieprzyjemne konsekwencje, w imię wyższych wartości. Nikt z mojej bliższej ani dalszej rodziny nigdy nie był członkiem PZPR ani też SZSP. Przynależność do tych organizacji wiązała się z wyznawaniem światopoglądu materialistycznego opartego na ateizmie. Dla wierzącej osoby w Boga jest to nie do zaakceptowania. Wie pan, nie zapisałem się na studiach do SZSP, bo tam trzeba było podpisywać deklarację, że nie ma Boga i że tylko socjalizm. Odmówiłem jako jeden z niewielu na roku i to był akt odwagi, bo zamykałem sobie drogę kariery. Wiedziałem, że po studiach wszyscy inni będą awansować, a ja prawdopodobnie gdzieś sobie zostanę przez resztę swojego życia lekarzyną na głębokiej prowincji. A kiedy później cała czołówka socjalistycznego związku stała się czołówką niezależnego zrzeszenia, powiedziałem, że to nie jest mój układ. Kontynuowałem proces wewnętrznej emigracji. W tamtym czasie bardzo bliskie związki z liderami organizacji działających za granicą na rzecz ofiar sowieckiego systemu totalitarnego oraz przeciwdziałaniu łamania praw człowieka. Wielu z nich było w brytyjskich i amerykańskich służbach specjalnych. Inna rzecz, że moje losy mogłyby się inaczej potoczyć, gdybym wyłącznie nie był obserwatorem. Gdybym miał kontakt z jakimiś ośrodkami opozycyjnymi, pewnie w coś bym się zaangażował. Nie miałem więc wolałem się po prostu uczyć i zajmować swoimi rzeczami, niż polityką.

Jak się zakochałem i chciałem uciec z kraju

Jakie dziewczyny były w tym Pana Wałbrzychu?

Były wspaniałe. Ale ja za bardzo się za dziewczynami w Wałbrzychu nie oglądałem. Wie pan, jak człowiek jest w środowisku protestanckim, to odruchowo szuka kogoś z tego samego grona. Były coroczne obozy młodzieżowe. Wspólnota była mała, liczyła w Polsce 15 tysięcy członków, więc cała młodzież protestancka mogła się integrować na tych obozach. Jeździło się na nie od 13 roku życia. Byłem już studentem medycyny, na ostatnim roku, kiedy na obozie w Zalesiu pod Warszawą poznałem tę jedną jedyną. I pierwszą. To była moja przyszła żona. W dniu, jak ją spotkałem, powiedziałem, że się pobierzemy.

Wcześniej nie było żadnej?

Była sympatia, ale w tamtych czasach się myślało trochę inaczej, po prostu jakoś tak bardziej romantycznie i długofalowo. Zawsze w takich sytuacjach pojawiało się pytanie: czy z tą osobą będę chciał spędzić całe życie?

I od razu Pan wiedział, że z tą jedną jedyną, dziewczyną z obozu powędruje dalej przez życie?

Tak, chociaż czułem trochę lęku, bo nie było wiadomo, jakie to życie będzie. Poznaliśmy się, można rzec, niebanalnie, bo przyprowadzono mi ją, jako pacjentkę, w celu konsultacji. Chyba dobrze ją skonsultowałem. A kiedy później oświadczyłem, że zostanie moją żoną, powiedziała, że chyba zwariowałem. No, fakt, trochę dla Bożeny zwariowałem. Żyjemy z sobą już ponad 30 lat. Obiecałem jej przy ślubie że postaram się aby każdy dzień jej życia ze mną będzie pełen mocnych wrażeń. I muszę przyznać, że chyba aż zanadto wypełniłem swoją obietnicę.

Czym Pana tak zachwyciła?

Sobą. A poza tym była kimś całkowicie nowym i z innego środowiska. Cały czas obracałem się w świecie zielonoświątkowców, a jak się za długo przebywa w wąskim gronie, to się chce inności. Bożena była akurat taką nową osobą też poszukującą. Bo ona była wychowana w duchu katolickim. Poprzez działalność w ruchu oazowym Światło i Życie zbliżyła się do protestantów. Kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłem, spytałem nawet: dziewczyno, skąd się tutaj wzięłaś, bo cię przecież nie znam?

A skąd się wzięła?

Z Warszawy. Mieszkała w Warszawie. Zaczęła uczęszczać do Kościoła Chrystusowego w Warszawie przy ulicy Puławskiej 144. Jej tata pracował w sztabie generalnym. W jej rodzinie zapanowało poruszenie, że Bożena zmienia religię. Związek ze mną uznali początkowo za rodzaj mezaliansu.

Który to był rok?

1982.

W ciemną noc stanu wojennego zakochał się Pan w swojej przyszłej żonie?

Tak. I to na tyle silnie, że nie byłem w stanie wytrzymać na emigracji dłużej niż pół miesiąca i wbrew logice wróciłem przez pustą granicę do okupowanej przez własne wojska Polski.

O jakiej emigracji Pan mówi?

No, w stanie wojennym stwierdziłem, że trzeba pójść va bank, bo w kraju wszystko idzie w złą stronę. Byłem chyba już na piątym roku studiów i pomyślałem, że trzeba w końcu podjąć jakąś decyzję dla dobra przyszłości. Bardzo dużo wcześniej podróżowałem. Podczas jednej z wypraw pracowałem w ośrodku dla azylantów z Afganistanu, Wietnamu i innych egzotycznych krajów, prowadzonym przez protestantów. To było w Norddeich, na północy Niemiec. Piękny ośrodek. I właśnie jak się w Polsce wydarzyło to, co się wydarzyło, pojechałem do tego ośrodka.

Pracować z uchodźcami?

Nie. To miał być przystanek po drodze do USA. Teraz pan spyta, po co do Ameryki? Od razu powiem, że chodziło o jedną dziewczynę z Kolorado którą poznałem wcześniej i która namawiała mnie, abym do niej przyjechał. Jakoś tak przypadliśmy sobie do gustu. Pomyślałem, że wyjadę do niej do Denver.

Dotarł pan do tego Denver?

Krótko wcześniej poznałem moją przyszłą żonę. Siedziałem w tym ośrodku w Norddeich i co noc miałem typowe sny azylanta, że się budzę w Polsce, że mnie służby ścigają, że gdzieś tam się chowam. I śniła mi się Bożena. Poczułem, że to nie do zniesienia.  Po prostu poszedłem za głosem serca i powiedziałem – wracam.

W Polsce był to czas zejścia do podziemia Solidarności, ruchu, który dał Polakom nadzieje na zmiany, ale władza szybko te oczekiwania zgasiła. Należał Pan do tego związku, albo do Niezależnego Zrzeszenia Studentów? 

Jak się dostałem na studia, to byłem jedną z niewielu osób, która się nie zapisała do SZSP, czyli Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. W 1980 r. powstało Niezależne Zrzeszenie Studentów i zauważyłem, że cały aktyw SZSP stał się aktywem związków niezależnych, więc mnie to tak średnio zainteresowało. Trochę jak mój dziadek zostałem niezależnym indywidualistą i jako jedyny z grupy nie zapisałem się do nowej organizacji studenckiej, bo nie mam zaufania do ludzi, którzy nie traktują poważnie podejścia do własnego światopoglądu. Wolałem stać z boku.

Może odwagi zabrakło?

Odwaga polega na umiejętności podjęcia dobrej decyzji mimo niesprzyjających uwarunkowań, zarówno wewnętrznych jak i zewnętrznych, czyni zdolnym do stawienia czoła próbom i narażenia się na nieprzyjemne konsekwencje, w imię wyższych wartości. Nikt z mojej bliższej ani dalszej rodziny nigdy nie był członkiem PZPR ani też SZSP. Przynależność do tych organizacji wiązała się z wyznawaniem światopoglądu materialistycznego opartego na ateizmie. Dla wierzącej osoby w Boga jest to nie do zaakceptowania. Wie pan, nie zapisałem się na studiach do SZSP, bo tam trzeba było podpisywać deklarację, że nie ma Boga i że tylko socjalizm. Odmówiłem jako jeden z niewielu na roku i to był akt odwagi, bo zamykałem sobie drogę kariery. Wiedziałem, że po studiach wszyscy inni będą awansować, a ja prawdopodobnie gdzieś sobie zostanę przez resztę swojego życia lekarzyną na głębokiej prowincji. A kiedy później cała czołówka socjalistycznego związku stała się czołówką niezależnego zrzeszenia, powiedziałem, że to nie jest mój układ. Kontynuowałem proces wewnętrznej emigracji. W tamtym czasie bardzo bliskie związki z liderami organizacji działających za granicą na rzecz ofiar sowieckiego systemu totalitarnego oraz przeciwdziałaniu łamania praw człowieka. Wielu z nich było w brytyjskich i amerykańskich służbach specjalnych. Inna rzecz, że moje losy mogłyby się inaczej potoczyć, gdybym wyłącznie nie był obserwatorem. Gdybym miał kontakt z jakimiś ośrodkami opozycyjnymi, pewnie w coś bym się zaangażował. Nie miałem więc wolałem się po prostu uczyć i zajmować swoimi rzeczami, niż polityką.

Jak zostałem lekarzem

Kiedy wziął Pan ślub z Bożeną?

31 grudnia 1983 roku, w Sylwestra. Musiałem wziąć w tym dniu, bo inaczej wszystko by się zawaliło. Musi pan wiedzieć, że zarówno moi rodzice i jej rodzice byli przeciwni naszemu związkowi. Więc musieliśmy działać szybko.

Rodzice przeciwni z powodów religijnych?

Tak. Ze strony Bożeny, bo oni są rdzennymi katolikami, a moja wiara była im obca. Moi rodzice na odwrót, że my jesteśmy od urodzenia innego wyznania, a ona dopiero od niedawna. Ja miałem problemy z podejmowaniem życiowych decyzji i sobie jakoś tak wykombinowałem, że jeżeli podejmę decyzję, która będzie wbrew wszystkim to, to ona będzie właściwa. Nabrałem przekonania, że już nie potrzebuję zgody rodziców, że potrafię iść dalej sam. Poczułem, że już dojrzałem.

Ślub kosztuje. Jak to udźwignąć bez pomocy rodziców?

Nie miałem pieniędzy ani na ślub, ani nawet na obrączkę. Dlatego najpierw pojechałem znowu do Niemiec do swojej kuzynki, która była tam w obozie dla azylantów w Oldenburgu. Zaprowadziła mnie do niemieckiej pomocy społecznej. Dawali zapomogi osobom, które przyjeżdżały zza żelaznej kurtyny. Dostałem chyba 700 marek i za te pieniądze kupiłem sobie garnitur na ślub i obrączkę, na której wygrawerowałem datę: 1983.  Dlatego wiedzieliśmy, że pobierzemy się właśnie w tym roku, a jedyna data wolna w wałbrzyskim Urzędzie Stanu Cywilnego, to był Sylwester. No i tak to wyszło.

Przyjechali jej rodzice?

Tak, byli wszyscy. Jej rodzice i moi, bo na szczęście fochy im przeszły, zaakceptowali wreszcie nasz związek.

W tym czasie kończył pan już studia medyczne. Jaka specjalizacja? 

Dostałem stypendium ze szpitala górniczego w Wałbrzychu. Brakowało im ginekologów, więc z musu, jak skończyłem studia, przyjechałem do Wałbrzycha, dostałem mieszkanie i zacząłem pracować w szpitalu robiąc specjalizację z ginekologii. Ale po dwóch latach stwierdziłem, że to jednak nie jest moje powołanie i poprosiłem o zmianę specjalizacji na laryngologię.

A skąd to zniechęcenie ginekologią?

Pracowałem głównie na oddziale porodowym. Pracy mnóstwo, bo żony górników bez przerwy zachodziły w ciąże i rodziły. Model górniczej rodziny w tamtym czasie to przynajmniej kilkoro potomstwa, a zdarzało się, że przychówek przekraczał dziesiątkę dzieciaków. Czasem te dzieci, które przyjmowałem na świat, później matki oddawały na dyżurach w przychodni dziecięcej i one trafiały do domu dziecka. Jak się komuś ratuje życie, to niech to ma później jakąś wartość, a nie przychodzi jakaś młoda panienka ubrana w futro za kartę górnika męża, który tyra i umiera pod ziemią, i oddaje swoje dziecko po prostu ot tak do domu dziecka, zostawia je u nas jak rzecz. Pracowałem na dyżurach po 48, a nawet 72 godziny non stop i czułem bezsens. Dlatego przeniosłem się na laryngologię.

Tam było mniej tyrania?

Praca na oddziale laryngologii to są przede wszystkim nosy, chore zatoki, uszy i migdałki u dzieci. Można powiedzieć, spokojna robota. Dochodziła praca w odległej przychodni lekarskiej dla górników kopalni węgla, kopalni uranu, granitu. Dorabiałem jeszcze w pogotowiu, bo Bożena zajmowała się wychowaniem dzieci. Łukasz przyszedł na świat w 1984 roku, a Małgosia dwa lata później. Trzeba było na utrzymanie rodziny zarobić.

Praca lekarza to nieustanny stres. Chorzy cierpią, czasem umierają, myślę, że dla lekarza to trudne do zniesienia?

Ponieważ moja mama była już śmiertelnie chora zanim się urodziłem,  widziałem, że życie polega na tym, że się ma determinację do przeżycia następnego dnia. Pacjentów, którzy byli na granicy, udawało mi się przekonywać, żeby przeżyli tę minutę, godzinę, dzień, tydzień. Podczas mojej kariery lekarskiej, która trwała 7 lat, nie widziałem ani jednego zgonu.

A jak Pan ich przekonywał?

To jest siła, która wypływa z przebywania z drugą osobą. Nie wiem, po prostu trzeba być przy kimś, trzeba kogoś zdopingować, zmobilizować. To jest tajemnica życia i śmierci, którą trudno określić. Mnie się wydaje, że ten cud polega trochę na tym, że się odsuwa ten moment przejścia na tę drugą stronę na ile się da poprzez interakcję między lekarzem a chorym. Nie wiem jak, ale to działa.

Czyli umiejętność rozmowy.

Rozmowa i przekonywanie do mobilizacji, żeby pacjent jeszcze wykrzesał tę energię życiową do przeżycia następnego momentu. Kierowanie ich umysłu w głębokie obszary wiary. Jeśli byli ludźmi wierzącymi – odnowienie kontaktu duchowego z Bogiem. Spowodowanie aby nadzieja zwyciężyła zwątpienie. Na moich dyżurach chorzy nie umierali, ale kiedy schodziłem z dyżuru zdarzało się, że umierali na rękach moich kolegów. Nie ma recepty na nieśmiertelność, ale czasem pomaga odrobina uśmiechu. Na przykład powiedzenie pacjentowi w stanie krytycznym, że w zasadzie nie wiadomo kto dłużej będzie żył, bo może mi się coś stanie w drodze do domu. Chorego to rozbawiało i dodawało mu energii do życia. Czasem tylko na chwilę.

Jak przestałem być lekarzem

Bożena zajmuje się dziećmi, Pan zarabia na rodzinę. Wiążecie koniec z końcem? 

Zarabiam jakieś 30 dolarów miesięcznie, a Bożena dostaje zasiłek na dzieci. W okresie komunizmu, był niezły system wspomagania rodziny.

Na co was stać? Dom, samochód?

Stać nas na niewiele, ale nie mamy rozbuchanych marzeń. Zresztą, marzyć to sobie można, tylko trzeba było był realistą. Byliśmy szczęśliwi mając siebie. Samochodu nie mieliśmy, ale  mieszkanie z puli szpitalnej dostałem, to w tych czasach był niemalże cud. Miejscowa gazeta nawet próbowała mnie z tego M-3 rozliczać, że to pewnie po znajomości, bo tata prezes Społem i jakim prawem ja dostałem przydział. Prokuratura musiała wszystko sprawdzić i potwierdziła, że mieszkanie mi się należało, jako lekarzowi, a wpływy mojego ojca nie miały nic do rzeczy.

Jakie to mieszkanie?

Dwupokojowe z kuchnią. 44 metry kwadratowe. A kuchnia widna.

No to pałac.  

Wtedy to był pałac. Na głupi telefon czekało się 20 lat, na przydział mieszkania dłużej. A tu młody lekarz dostaje od ręki. W głowie to się niektórym nie mieściło. Wyjaśnienie jest proste. Szpital potrzebował lekarzy i dostał do wykorzystania pulę nowych mieszkań na osiedlu Podzamcze. Dostało 10 lekarzy zgodnie z rozdzielnikiem, w tym ja.

Ma pan ten dwupokojowy pałac, ale za 30 dolarów miesięcznie trudno o stabilizację na jako takim poziomie.

Szybko to zrozumiałem. Drażniła mnie myśl o dorabianiu się jako lekarz, ale uznałem za całkiem naturalne, że można zarabiać godziwie jako biznesmen. Miałem swoje marzenia o tym, że kiedyś będę biznesmenem. Myślałem całkiem poważnie o show biznesie, w końcu byłem muzykiem po szkole muzycznej. Ale na razie pracowałem w szpitalu, dawałem z siebie wszystko. Widziałem, że wszyscy są na tym samym poziomie, w związku z tym, wie Pan, jak się jest w środowisku ludzi, którzy robią to samo, dostają tyle samo, to nawet nie ma takiej potrzeby wyrwania się z tego kręgu. Ja musiałem w sobie to wyrobić, bo w końcu pojąłem, że przedłużanie tego stanu o 10 czy 20 lat prowadzi do nikąd. Odezwał się we mnie instynkt.

 Instynkt dorabiania się? 

Instynkt potrzeby dokonania zmian. Często w Izraelu obserwuję ptaki, przelatuje ich z pół miliarda nad naszą głową w Izraelu z północy na południe, a później na odwrót. Przychodzi taki moment, że ptak, który nigdy nie leciał gdzieś do Afryki, raptem czuje, że coś tu się skończyło i  pojawia się jakaś siła, która go mobilizuje do wysiłku, żeby się udał w nieznanym kierunku, ale bardzo ściśle określonym. Byłem takim ptakiem, który poczuł, że coś się skończyło i trzeba ruszać w drogę.

Jak Pan się do tego zabrał? 

Dwa lata przed Okrągłym Stołem, który w efekcie zmienił w Polsce ustrój, zacząłem w wolnych chwilach na tych swoich szpitalnych dyżurach, zamiast czytać gazety jak koledzy, rysować plan działania. Gdzie ten mój przyszły biznes będzie, w których krajach, z czym będzie związany i to był taki czas samodoskonalenia swojej świadomości.

Jak Pan rysował ten biznes?

Robiłem wykresy, ikonografikę, taki mój język sam z sobą.

A jaka branża?

Obserwowałem życie i tutaj stosowałem sposób myślenia, jaki sobie wyrobiłem przy uczeniu się fizyki jądrowej. Patrzyłem na świat, który jest i widziałem świat, którego nie ma, który można stworzyć. Wspomagałem jako wolontariusz wiele organizacji charytatywnych. Przesyłali przez nasz zbór kontenery z pomocą humanitarną dla Polski. Zarządzałem logistyką dystrybucji, sortowałem i rozdawałem góry lekarstw, odzieży, obuwia, żywności. Pomagałem innym wokół siebie jak mogłem. Zacząłem wtedy budować szpital, pierwszy w Europie Wschodniej, chrześcijański prywatny szpital.

Budował Pan na wykresach, podczas nocnych dyżurów?

Nie, prawie naprawdę zbudowałem. Zostałem prezydentem polskiego oddziału Christian Medical Fellowship, czyli Chrześcijańskiego Towarzystwa Medycznego. Zacząłem jeździć na sympozja, spotykać się z przedstawicielami krajowymi, którzy mają wysoki standing i wymyśliłem taką  utopijną wizję, że przyjmiemy tutaj jakiś podupadający ośrodek na Dolnym Śląsku i zrobimy z tego wzorcowy model, gdzie relacja pacjent-lekarz jest inna, że lekarz jest z powołania, wierzący w Boga, który realizuje w szpitalu właśnie swoją misję. Pacjenci są traktowani inaczej, no i lekarze są traktowani inaczej.

Miałby to być prywatny szpital w gruncie rzeczy. W PRL to chyba niemożliwe?

To miał być fundacyjny szpital. Założyliśmy fundację. Już wszystko było gotowe, dostaliśmy nawet pozwolenie od regionalnych władz partyjnych. I szpital o mały włos by powstał, ale akurat upadł komunizm i już nie było takiej potrzeby.

No to biznesu Pan jednak nie zrobił. 

Na razie jeszcze nie, ale natchnął mnie pewien kaznodzieja, pastor, który przyjechał do Wałbrzycha i wygłosił wykład dla naszego środowiska. Mówił, że z Bogiem to jest bardzo konkretna sprawa, bo jak się czegoś chce, to trzeba wiedzieć konkretnie, co się chce. Nie wystarczy oczekiwać zmiany tylko dlatego, że komuś się nie wiedzie. Trzeba to lepiej uzasadnić i wymyśleć sposób zmiany na lepsze, bo Bóg tego za człowieka nie dokona. Ale można z Bogiem podpisać kontrakt. Pamiętam, że żona spała, a ja sobie w nocy siedziałem i zacząłem rysować plan, na zasadzie, co by było gdyby. Akurat kładłem tapety na ścianę i  byłem nieludzko zmęczony. Zastanawiałem się, dlaczego ja to robię, a coś mi odpowiada, bo nie masz pieniędzy, żeby zapłacić komuś, kto to zrobi. Zarabiasz 30 dolarów miesięcznie, czyli 1 dolar na dzień, On jest dla ciebie za drogi, bo jego pensja jest trzy razy wyższa niż twoja. No to, pytam się siebie, dlaczego tylko tyle pieniędzy zarabiam, co zrobić, by zarobić więcej i sobie wyliczyłem, że jakbym pracował w ten sposób do końca życia, do emerytury, to bym zarobił 12000 dolarów. I tak sobie usiadłem na tej podłodze, i tak do mnie to dotarło, że po prostu ta droga prowadzi donikąd. Powstało pytanie, co zrobić? Czyli więcej już nie mogę włożyć energii w medycynę, żeby coś więcej wyciągnąć, więc trzeba zrobić miejsce, zminimalizować mój wkład w medycynę do 2 godzin na dobę, bo to było wtedy możliwe, czy tam dwa dni w tygodniu i szukać nowych opcji, czyli napisałem sobie na kartce, jeżeli zarobię 100 dolarów, a nie 30, to będzie super. 10 procent dam na dziesięcinę, zgodnie z biblijną zasadą, że oddaje się jedną dziesiątą zarobków, ale i tak zostanie mi 90 dolarów i już będę trzy razy bogatszy. Jeżeli 200 dolarów, to sobie zatrudnię asystenta, bo chcę być biznesmenem, 500 to już wynajmę firmę, 1000 to już w ogóle była dla mnie koszmarnie wielka suma. No i skończyłem swoje plany na 2500 dolarów za miesiąc. I wtedy jedna trzecia co miesiąc na oszczędności, jedna trzecia na inwestycje, jedna trzecia na życie i 10 procent dziesięcina. No i na końcu napisałem w tej mojej wyliczance, że jakbym zarobił 15 tysięcy dolarów to wtedy już nie muszę pracować do końca życia, bo włożę na to do banku PKO SA na 6 procent za rok, czyli dostanę 1500 dolarów odsetek, z tego będę żył i mogę się zająć medycyną nawet charytatywnie bo jestem bogaty. I nie muszę się martwić o pieniądze. No i taki kontrakt z Bogiem sobie podpisałem i zaraz potem zrobiłem pierwszy w moim życiu biznes.

Dzięki temu kontraktowi?

Mam nadzieję, że dzięki niemu. W środowisku wałbrzyskim wszyscy się znali i kiedyś szef domów towarowych PDT, coś takiego było kiedyś, mówi do mnie, że jest taka sytuacja, że się zmieniło prawo, że teraz jak się wiezie prywatnie pieniądze, to można przywieźć towar i że to się opłaca w przeciwieństwie do importu według starych zasad, które były zbyt skomplikowane i drogie.

Ta zmiana prawa, to ustawa o wolności gospodarczej, którą wprowadził minister gospodarki w ostatnim rządzie PRL Mieczysław Wilczek.

Tak, ale wtedy nie miałem o tym zielonego pojęcia. Spytano, czy chcę w tym wziąć udział, bo ja jestem osobą zaufaną, synem przyjaciela tego dyrektora PDT. Zgodziłem się. Dostałem 87 tysięcy dolarów do ręki, które wpłaciłem sobie na konto, na drugi dzień wyciągnąłem z różowym pokwitowaniem, że to są pieniądze z mojego konta. Pojechałem do Niemiec zakupić u swojego wujka, który miał tam biznes w strefie wolnocłowej, kawę i zaimportowałem tę kawę do Wałbrzycha.

PDT chciał mieć kawę?

Tak, ponieważ się zbliżały się święta, a wiadomo, że przed świętami w sklepach brakowało towaru.  Zrobiłem pierwszy poważny biznes w moim życiu, ale problem polegał na tym, że aby otrzymać wypłatę prowizji, prawie 30 tysięcy dolarów, potrzebna była faktura, a ja nawet nie wiedziałem jak się tę fakturę wypisuje, więc zadzwoniłem do kogoś, kto się na tym znał. Nazywał się Bogusław Bagsik. Znaliśmy się wcześniej z zespołów muzycznych Mówię, słuchaj, czy ty wiesz jak się wypisuje fakturę. On mówi, że wie. Na to ja: skoro tak, to przyjedź, wypisz i dam ci połowę z tego interesu.

Za samo wypisanie faktury? Bardzo szczodrze Pan go potraktował.

Wie pan, to było na zasadzie partnerskiej, i on zaraz mi się zrewanżował.  Przyjechał wtedy, skończyliśmy transakcję, potem na obiedzie dał mi złoty Rolex, kluczki do BMW i 40 procent udziału w firmie ART-B. Oraz stanowisko wiceprezesa. I tak przestałem być lekarzem.

Nowe BMW?

Nie, było 3-letnie, ale potem zmieniłem na nowy model 750il.

A jak Pan poznał Bagsika?

Myśmy się znali ze środowisk protestanckich i jeździliśmy na te same obozy. On był ze środowisk baptystycznych, ja z zielonoświątkowych, ale te wszystkie wspólne obozy były dla wszystkich grup wyznaniowych. Wspólnie graliśmy muzykę na tych obozach, tak się poznaliśmy i polubili.

W ten sposób jednego dnia umarł lekarz, a narodził się biznesmen. Czy to ręka Boga spowodowała?

Jak już z Bagsikiem zarobiłem te 15 tysięcy dolarów, to w tym momencie taka fala refleksji mnie naszła, że napisałem sobie kontrakt z Panem Bogiem i wyszło od razu saldo na maksymalnym poziomie. To był taki znak opatrzności i teraz dostałem tę firmę, jakieś stanowisko wiceprezesa, o którym nie miałem zielonego pojęcia, I co robić dalej? Pytanie jak w Wielkiej Grze, czy gra Pan dalej? I tak się uśmiechnąłem i powiedziałem: tak, gramy. No i tak się zaczęła moja przygoda w biznesie.

Z Bogusiem Bagsikiem to była prawdziwa męska przyjaźń?

On był dla mnie bliskim znajomym w tamtym czasie.

A w Wałbrzychu, wcześniej w szkole, miał Pan przyjaciół?

Miałem zawsze wspaniałe grono.

Tamte przyjaźnie przetrwały do dzisiaj?

Starałem się je podtrzymywać. Później jak spadło na mnie odium aferzysty i ogłoszono moją winę, chociaż nie było wyroku, odseparowałem się od całego świata, łącznie z przyjaciółmi z dzieciństwa, aż ta sprawa się nie skończy.

Taka ekstremalna sytuacja powoduje, że można sprawdzić bliskich sobie ludzi. Kto się odsuwa, kto się wypiera, a kto wyciąga rękę.

Z tego szkolnego środowiska nie miałem nigdy ani słów potępienia, ani agresji. Sam się od nich i od całego dawnego świata odseparowałem. Przeżywałem stan, który nazywam zespołem osaczenia. Dokonałem wewnętrznej emigracji. Nie były mi potrzebne słowa wsparcia. I wie pan co, nie chcę o tym mówić.


Categories: Art-B

Tagged as: